Widzę, że muszę dopowiedzieć historię mojego byłego mieszkania, bo w komentarze wkradają się fałszywe wnioski.
Gdy jeszcze byłam żoną mojego byłego (ale już nie szczęśliwą), w moim zakładzie pracy (budowlanka) zawiązała się grupka osób, chcących założyć spółdzielnię mieszkaniową i wybudować mieszkania. Wszystko było robione czynem społecznym, dopóki ogrom papierów wszystkich nie przytłoczył. Zaczęły się też zwolnienia w naszej pracy i ja wyleciałam w pierwszym rzucie. Wtedy też dostałam etat administracyjny w naszej spółdzielni (potem awansowałam na prezesa). Mieliśmy już wtedy zamieszkany pierwszy blok, za chwilę miał być oddany nowy.
My (tzn. ja, były i czworo dzieci) mieszkaliśmy w malutkim dwupokojowym mieszkaniu służbowym mojego byłego i koledzy ze spółdzielni zaproponowali mi, żebym napisała wniosek o przydział mieszkania w tym drugim bloku. Okazało się, że zwolniło się jedno mieszkanie trzypokojowe i właśnie na nie dostałam przydział.
To były czasy spółdzielni lokatorskich (nie własnościowych), w których obowiązywała wpłata własna 10% wartości mieszkania – resztę na kredyt dostawała spółdzielnia od państwa (oczywiście było wiele zwolnień i udogodnień wtedy dla takich spółdzielni, ale o to mniejsza). No i trzeba było jakoś ten wkład uzyskać. Wtedy pomogli mi rodzice (to był cud, bo nie byli skorzy nigdy do takiej pomocy) i scedowali książeczkę mieszkaniową siostry na mnie (ona miała wielkie mieszkanie po teściowej). Tym sposobem, po niewielkiej dopłacie, mogłam się stać dumną posiadaczką 3-pokojowego mieszkania lokatorskiego w stanie deweloperskim – jak by to dzisiaj się nazywało.
Wtedy też trzeba było samemu wszystko do wykończenia zakupić, zainstalować, położyć itp. Miałam fory, bo pracowałam z budowlańcami i wszelkiego rodzaju fachowców miałam pod ręką, a poza tym byłam prezesem… Ponieważ w życiu już wcześniej przeprowadziłam wiele drobnych remontów, sama tapetowałam, malowałam, kładłam kafle na podłodze. Miałam też czas, ponieważ moja praca nie była określona czasowo – po prostu musiało być wszystko zrobione i dopilnowane. Gdybym też patrzyła na pomoc mojego byłego, to chyba byśmy się też tam chyba nigdy nie wprowadzili – już wtedy okazywało się powoli, że ten facet to leser (ale to temat na inne opowiadanie).
Po czterech latach pieszczenia, meblowania i dekorowania przeze mnie mieszkanka – zostawiłam wszystko, spakowałam swoje majtki i biustonosze, i odeszłam w siną dal. Powody zostawienia przeze mnie tego wszystkiego to także temat na inne opowiadanie, ale zostawiłam i nigdy potem nie żałowałam tego kroku.
Starsi synowie byli już wtedy w internatach w mieście, w którym teraz mieszkam i nie planowali swojej przyszłości w tamtym miasteczku. Z byłym został najmłodszy i córka. Za rok zresztą i oni dołączyli do nas – córka zamieszkała do matury w internacie, a syn mieszkał ze mną rok na sublokatorce. Wszyscy byliśmy oczywiście nadal zameldowani w starym mieszkaniu. Ale były mieszkał tam sam, dopóki synowi się nie znudziły moje porządki i wymagania (miał się po prostu uczyć) – wrócił do ojca i rzucił szkołę w ogóle. Córka zaś wróciła do tamtego miasteczka po maturze, w ciąży.
W tak zwanym międzyczasie rozwiodłam się z byłym, czego konsekwencją było prawdopodobnie przepisanie przydziału mieszkania na niego. Jest taki przepis, który mówi o tym, że małżonkowie po rozwodzie mają ustalić, czyje jest mieszkanie, bo członkami spółdzielni lokatorskiej może być tylko jedno z nich. A ponieważ mnie nie było tam na miejscu (wtedy już mieszkałam i pracowałam za granicą), a były od kilku lat był zatrudniony jako prezes tej spółdzielni, więc przypuszczamy, że musiał to mieszkanie przepisać na siebie. Ale nie wiemy na pewno, bo i też od kogo mamy się dowiedzieć? On nic nie powie.
Nie robiliśmy też podziału majątku, bo mnie za bardzo nie zależało (a jemu tym bardziej). W końcu to ja odeszłam, a na mieszkaniu zostały dzieci, to co – miałam im to odebrać?
Najpierw ja się stamtąd wymeldowałam, gdy wyszłam powtórnie za mąż. Potem wymeldował się najstarszy syn, bo kupił sobie mieszkanie z ówczesną dziewczyną (na kredyt frankowy). Następny był syn średni – zakupił także na kredyt mieszkanie dla swojej rodziny. Teraz córka z przyszłym zięciem kupują mieszkanie (także na kredyt, ale złotówkowy) i córka z wnuczką wymeldują się pewnie z tamtego mieszkania.
W końcu były stracił tam pracę i przeniósł się do naszego miasta, do drugiej babci mojej wnuczki (spiknęi się ;))), a osiem lat temu najmłodszy syn się ożenił i zamieszkał w tym mieszkaniu z żoną. Aktualnie mają też dwoje małych dzieci.
Reasumując: zameldowany jest tam aktualnie mój były, najmłodszy syn z rodziną i jeszcze córka z wnuczką.
Najmłodszy syn z synową zaprowadzili tam swoje porządki, wyrzucając wszystkie nie ich rzeczy do piwnicy (mam nadzieję, że tylko tam). Łącznie z rzeczami byłego. Nie mówiąc o innych rzeczach (w tym dokumentach) całej rodziny. Po latach nie mieszkania tam byłego nawet im się pewnie nie śni, że mogliby tam jeszcze kiedyś z kimś zamieszkać. Podejrzewamy nawet, że były czynsz za to mieszkanie ciągle jeszcze płaci, chociaż podobno i zamek najmłodszy wymienił, i ojcu klucza nie dał (były dojeżdża tam dwa razy w tygodniu do pracy – prezesuje, jak ja kiedyś, tylko na pół etatu). Do tego nasze nieśmiałe pytania do syna o status tego mieszkania skończyły się na wiosnę awanturą, w której ja i pozostali synowie zostaliśmy obrzuceni obelgami. Dostaliśmy prikaz, żebyśmy się nie wp******ali w ich życie i zostawili ich w spokoju, bo nam spuszczą w****dol tak, że się nie pozbieramy. Tak się „odwdzięczył” syn za to, że zajmuje mieszkanie, na które nie musiał zapracować, do tego ma tam naszą dużą działkę (działka jest współwłasnością moją i eksa) i nie jest obciążony żadnym kredytem (jak rodzeństwo). Oczywiście najmłodszy z rodziną jest w tej chwili dla nas „persona non grata”. Nie był zaproszony na wesele najstarszego i teraz na ślub córki także. Nie chcemy mieć z nim do czynienia. Jakie ma stosunki z moim byłym, czyli swoim ojcem – nie wiemy.
Kiedyś z tym mieszkaniem (i działką) będzie jeszcze większy cyrk, ale nawet nie chce mi się o tym myśleć. Chyba, że były został namówiony przez najmłodszego na przepisanie formalnie na niego tego mieszkania – wtedy pewnie reszta niczego nie wskóra.
Tak więc byłego raczej nikt (a zwłaszcza ja) nie pragnie wymeldować. Do tego mieszkania ma największe prawo i – szczerze mówiąc – jak przejdzie na emeryturę, to tam powinien wrócić. I jeszcze najmłodszy z synową powinni się nim zaopiekować do śmierci – za to mieszkanie!
Nie wiem, czy rozjaśniłam nieco sytuację, ale to wszystko jest tak zawiłe, że sama nie dowierzam, że to się działo i dzieje!